czwartek, 28 stycznia 2016

..... and the Oscar goes to......

Ladies and Gentlemen, zapraszam na krótki seans filmowy debiutanckiego i utalentowanego zespołu Tanio na Bogato :) 

Niestety, ze względu na słabe parametry poprzedniego laptopa nie udało się poskładać do kupy sensownego filmu i na premierę trzeba było czekać dłuższy czas. Ale myślę, że jak na 1wszy raz wyszło całkiem nieźle. Co prawda, jakość pozostawia wiele do życzenia (trzęsące się ręce + taka sobie kamera w telefonie), ale i tak zrobiło się sentymentalnie.

Już wiem, że zwieńczeniem każdej podróży, nieważne jak długiej i dokąd, będzie filmik! Taki się we mnie obudził artysta - kamerzysta!

Życzę miłego oglądania.


Central Park i 9/11 Memorial, czyli ostatni dzień w NYC

Ostatni pełny dzień w Nowym Jorku przeznaczyliśmy na spacer po mieście. Na pierwszy ogień poszedł Central Park. Czy wiesz, że Marakesh jest położony 10-15 min piechotą od Central parku? Tak, tak, chodzi o hotel ;-) Po drodze spotkaliśmy grupę miłych starszych pań, które szczerze nam pozazdrościły planów związanych z Florydą. Nie wiem czemu one tam nie pojechały. Wieść głosi, że Słoneczny Stan jest idealny na emeryturę. A wracając do Central Parku, to muszę przyznać, że jest ogromny. Spędziliśmy w nim jakieś 3-4 godziny, a wcale nie relaksowaliśmy się na kocach! Park jest po prostu tak duży, jest w nim tyle uliczek, ciekawych napisów na ławeczkach, że nie sposób przejść przez niego w godzinę. I to za pierwszym razem.


Ławeczkę można zadedykować ukochanej osobie...


...... lub kochanemu psu.






Nie zabrakło również polskiego elementu - pomnik króla Władysława Jagiełły :-)




W parku spotkaliśmy bardzo fajnych i pomocnych Panów, których praca polega na doglądaniu parku i informowaniu turystów. No praca marzenie! Dostaliśmy od nich mapę (która niestety się zgubiła) i instrukcję jak dojść do Bow Bridge - najsłynniejszego mostku, którego uwielbiają zakochani. Niestety ani Żanecie ani mnie nikt się nie oświadczył, więc pozostało nam zrobić kilka zdjęć :-)








W Central Parku jest też zamek! Jak wiadomo, historia USA jest za krótka i nie sięga średniowiecza. A zamek jest całkiem "nowy", bo ma zaledwie 200 lat. A został zbudowany, żeby ładnie wyglądać. Tak powiedzieli Panowie-informatorzy ;-)






W parku oczywiście pełno wiewiórek (które osobiście toleruję, ale staram się z nimi nie nawiązywać bliższych relacji) i wysportowanych biegaczy. Jakbym miała taki park pod nosem to też bym biegała. Na Bolko mam niestety trochę za daleko....






Oczywiście zrobiliśmy fotki w miejscach, które odwiedził również Kevin będąc sam w Nowym Jorku :-) 







Na koniec dotarliśmy do miejsca, w którym zastrzelono Johnna Lennona. Nieopodal pewien muzyk przygrywał na gitarze i śpiewał słynny utwór "Imagine". Całkiem fajnie mu szło. Śpiewał lepiej ode mnie. Ale niestety znał tylko refren....




Po wyjściu z parku znaleźliśmy się na słynnej 5th Avenue. Nie spędziliśmy tam dużo czasu - budżet nie przewidywał torebki od Louis Vuitton ani płaszcza od Prady.


Ja bym tam nie parkowała....


Weszliśmy za to do Apple Store. W sumie nic ciekawego oprócz szklanych schodów tam nie znalazłam ;-) A iPhona nie lubię, bo nie ma guzika "wstecz".






W końcu zaczęło nam burczeć w brzuchach i postanowiliśmy wypróbować jakiegoś lokalnego fast fooda. Tym razem padło na jadłodajnię o wdzięcznej, lekko niemieckiej nazwie Schnippers. Jedzenie takie sobie, ale przynajmniej wróciły nam siły na dalszą wędrówkę.





Dotarliśmy również pod Flat Iron Building. Całkiem fajnie wygląda na żywo. Trochę gorzej go uchwycić na zdjęciach...




Na wieczór mieliśmy zarezerwowaną wizytę w 9/11 Memorial, czyli miejscu gdzie kiedyś stało World Trade Center. Praktyczne info: można wejść za darmo, po warunkiem, że się zarezerwuje wcześniej wizytę i będzie to jakiś konkretny dzień po 18. Przynajmniej tak było rok temu ;-)




Samo miejsce jest trochę przerażające. Jednocześnie wprawia w osłupienie i zadumę. W każdym razie byłam raz i więcej nie chcę. Opisywać nie będę. Są miejsca, o których po prostu nie wypada pisać. I myślę, że to jedno z nich.









niedziela, 29 listopada 2015

Z widokiem na Brooklyn Bridge

Jakby mi ktoś kiedyś powiedział, że relacja z 4dniowego (!) pobytu w NYC zajmie mi więcej niż pół roku, to bym się popukała w czoło. No ale cóż, nie będę się tłumaczyć brakiem czasu, bo to już przestarzała wymówka, dlatego od razu zapraszam na wpis :)

Trzeci dzień w największym mieście USA przywitał nas w miarę ładną pogodą - nie padało! Jako, że kurtki i buty wyschły dzięki mini-suszarce do włosów postanowiliśmy się udać na śniadanie. 

Pani w recepcji Marakeszu pokierowała nas do knajpki śniadaniowej (no bo ile można jeść 
bajgle?). Co prawda, mieliśmy postanowienie unikać lokali z literką na drzwiach inną niż A (najlepiej ocenianie wg tamtejszego sanepidu), ale skoro miła pani zarekomendowała, to czemu nie?





I bardzo dobrze, że jej posłuchaliśmy. W oknie literka B, ale jedzenie pycha, porcje amerykańskie, super miła obsługa, a do tego rewelacyjne ceny. Głodni, zamówiliśmy wszystko jak leci - jajecznicę, tosty, penkejki, a na deser muffin w wersji jumbo (bez sensu zamawiać zwykły rozmiar, taki na raz.. ;-) ). Pani przyjmująca zamówienie tylko się uśmiechnęła, gdy po kolei zaczęliśmy wyliczać, co chcemy zjeść. Jak się później okazało, tym co zamówiliśmy dla 4 osób, można by wykarmić całą podstawówkę. 








Konsumpcja zajęła nam trochę czasu, dlatego mieliśmy czas na planowanie dnia. Tym razem padło na Natural History Museum. W internetach wyczytaliśmy, że cena wejściówki jest tylko sugerowana (30$) i że można zapłacić mniej. Zachęceni tą informacją podjeliśmy decyzję o zapakowaniu jumbo muffina to torby i ruszyliśmy w stronę metra. Po dotarciu, zrobiliśmy wyliczankę, kto ma się zapytać czy możemy zapłacić mniej ("że co, ja? pfff, nigdy w życiu, jeszcze wyjdę na żebraka czy coś). Koniec końców, zostawiliśmy w kasie po dolarze i czym prędzej zaczęliśmy zwiedzanie. Żałuję, że nie pojechaliśmy oglądać kości mamutów dzień wcześniej, gdy była wielka ulewa, ponieważ pobyt w muzeum zajął nam jakieś 3 godziny. Szczerze mówiąc, muzeum nie ujęło mnie jakoś szczególnie, ale jako atrakcja za dolara może być ;-) 


Zdjęcie zrobiłam, bo spodobał mi się obrazek. Po powrocie do PL obejrzałam dokument o Banksym. Przy okazji się dowiedziałam, kto jest autorem powyższego malowidła ;-)

Taa daaam!










Sztuka ludowa sprzed iluś tam lat ... ;-)


Wychodząc z muzeum natknęliśmy się na budkę z nowojorskimi hot-dogami. Co z tego, że na śniadanie zjadałam milion kalorii, a w torbie dalej czekał jumbo muffin. Hot-doga trzeba zjeść! 



W moim osobistym rankingu i tak wygrywa hot-dog z Tesco przy Ozimskiej :-) 




Resztę dnia postanowiliśmy spędzić na Brooklynie. Koniecznie chcieliśmy znaleźć miejsce, w którego widać to: 


źródło http://www.nyc-architecture.com/BRI/BRI002-ManhattanBridge.htm



Niestety, nie do końca nam się to udało. Pewnie dlatego, że pomyliliśmy mosty.... ;-) święcie przekonani, że to Brooklyn Bridge, kręciliśmy się w kółko. No trudno, darmowego promu na Staten Island też nie znaleźliśmy, więc pogodziliśmy się z faktem, że pewne rzeczy po prostu nie są nam pisane. Poszliśmy na shake'a do jakiejś knajpki (mieli fajne dizajnerskie stoliki i czaderski widok z okna), a po skorzystaniu z tamtejszego wi-fi okazało się, że słynne zdjęcie przedstawia fragment Manhattan Bridge. A jakże. 








Pomyłkę zrekompensowała nam przepiękna panorama Manhattanu. Mimo, że było zimno, a do tego wiało (do tej pory się zastanawiam jak dałam radę zrobić milion zdjęć bez rękawiczek), to na widok oświetlonych wieżowców odebrało nam mowę. Zresztą zdjęcia mówią same za siebie.








#nofilter


Sam Brooklyn, a przynajmniej ta część, w której byliśmy, całkowicie mnie urzekła. Początkowo, okolica nie wyglądała zachęcająco. Ale parę minut później naszym oczom ukazały się klimatyczne uliczki, gazowe latarenki oraz stare fabryki/ hurtownie przerobione na modne lofty. 











Na kolację wybraliśmy się do Elephant & Castle. Bardzo przyjemne miejsce. Ceny trochę mniej. Chyba byłam tak zahipnotyzowana widokiem Manhattatu po zmroku, że zamówiłam krewetki (to jest coś, czego normalnie nie jadam, bo przypomina robaki, a robaki wyglądają średnio apetycznie). Ale za prawie 20$ smakowały nieziemsko dobrze. Polecam! 





Jakby wrażeń było mało, to na koniec dnia, wybraliśmy się do księgarni Strand. Może nie 
jestem jakimś molem książkowym, ale Oliver Twist w skórzanej oprawie za 1$, to jest coś co musiałam kupić. Doszło jeszcze kilka innych tytułów. Łącznie 7 dodatkowych kilogramów do przewiezienia. Nie wiem jak to upchnęłam. Mój plecak chyba nie ma dna. I zawsze waży tyle samo na odprawie.




Uff, to był długi dzień!

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

"Hi guys, I don't wanna bother you......

....... but today is my birthday...." - to zdanie, które do końca życia będzie mi się kojarzyło z jazdą nowojorskim metrem. A dlaczego? Ponieważ pogoda postanowiła zrobić nam psikusa w postaci deszczu. Tym samym, nasze spacery ulicami NYC ograniczyły się do minimum i zmuszeni byliśmy do przemieszczania się wszędzie podziemną kolejką. Jednak i tak nie uchroniło mnie to przed powodzią w butach i strugami deszczu spływającymi pod pachami - tak, miałam na sobie kurtkę, nie - nie pomogło.
A metro jako środek transportu to bardzo fajny wynalazek - nie trzeba stać w korkach na skrzyżowaniach kolizyjnych i trąbić na wszystkich dookoła, jeździ bardzo często - nawet w niedziele, a do tego zapewnia rozrywkę! I to nie byle jaką. Czasami miałam wrażenie, że bierzemy udział 
w jakimś zorganizowanym flashmobie. Non stop wchodził jakiś pan, który pomimo stylizacji na pana Zdzicha spod monopolowego nienachalnie zaczynał opowiadać historię swojego życia, prosząc 
o jakieś drobne. Nieraz mieliśmy ochotę wrzucić parę centów do kapelusza, ale czekało nas jeszcze około 10 dni za oceanem, a nasza filantropijna działalność mogłaby spowodować, że sami prędzej czy później trafilibyśmy na miejsce tutejszych panhandler-ów*

A wracając do zwiedzania samego miasta, to dzięki deszczowej pogodzie zobaczyliśmy słynny Grand Central, prawie weszliśmy do Nowojorskiej Biblioteki Publicznej (niestety byliśmy za wcześnie i było zamknięte), zobaczyliśmy Empire State Building spowity mgłą oraz wybraliśmy się na zakupy do Victoria's Secret i Macy's. W tym pierwszym mają wszystko w rozmiarach XXXXS, 
a w tym drugim kolekcja Chanel nie przypadła mi do gustu, także na pocieszenie został McDonald na najwyższym piętrze w dziale dziecięcym popularnego domu towarowego. Odwiedziliśmy też słynne Chinatown i kawałek Little Italy. 














Jeśli chodzi o chińską dzielnicę to niestety bardzo mnie rozczarowała. Oczywiście, po wyjściu 
z metra ma się wrażenie, że jest się jedną nogą w Azji - wszędzie chińskie napisy na sklepach. Ale knajpki na witrynach mają literkę C, czasem B, a wszyscy zapraszają do swoich sklepików i wciskają pamiątki "made in China" (nie mylić z "made of china"). Serio, jeśli ktoś nie chce nic kupić, tylko pooglądać to niech idzie na Piątą Aleję, a nie na Chinatown. Tam nie ma takiego pojęcia jak "tylko się rozglądam". Dlatego oprócz parasolek (automatycznych, składanych!) za 3$ jedna, zakupiliśmy jeszcze koszulki, breloczki, kubeczki, długopisy, pocztówki i magnesy. A co, jak szaleć to szaleć!

Niestety, pogoda dalej nie rozpieszczała, więc udaliśmy się z powrotem do metra i wróciliśmy do hotelu przekonani, że nasze kurtki i buty wyschną w ciągu max. 30min dzięki kaloryferowi-szatanowi. Ku naszemu zdziwieniu obsługa hotelu stwierdziła, że jeśli temperatura powietrza wynosi więcej niż 0 stopni Celsjusza, należy przykręcić ogrzewanie. Owszem, w pokoju dało się oddychać 
i normalnie spać, ale buty nie wyschły w ciągu pół godziny. Ba, nie wyschły nawet do rana. Jednak Polak potrafi, jest w stanie wykorzystać to co ma pod ręką. Do suszenia kurtek wykorzystaliśmy hotelową suszarkę do włosów, którą zamknęliśmy w łazience wraz ze wszystkimi mokrymi rzeczami elegancko rozwieszonymi na wieszakach. Szkoda tylko, że ta co chwilę się przegrzewała (suszarka, nie łazienka).







Jakby nam tej Azji było mało, to kolację zamówiliśmy w super-hiper-mega znanej, cenionej i do tego taniej knajpie zwanej Xi'an Famous Foods. Ponoć, aby skosztować kuchni azjatyckiej w miarę dostosowanęj do oczekiwań gości z Zachodu, to należy się tam wybrać. Ceny jak najbardziej ok, porcje też duże. Co do smaku to po tym, jak zobaczyłam artykuły z gazet wiszące w ramkach na ścianach, to muszę przyznać, że oczekiwałam czegoś bardziej zjadliwego. Generalnie szerokie kluski a'la makaron lasagne w bardzo ostrej wodzie z dodatkiem glonów to nie mój przysmak. Ale ponoć lepiej jak człowiek nie najada się do syta ;-)  






*panhandler - osoba podchodząca do nieznajomych na ulicy i prosząca o "pomoc finansową" (ang. change)